7.11 - poniedziałek - osiemnasty dzień rajdu

Rano ani śladu po deszczu. Popadało mocno, a już jest sucho. Idealne warunki dla lokalnego rolnictwa.

   Dzisiaj przedostatni dzień rajdu! W dół, w stronę oceanu. Etap przyjaźni. Niecałe sto kilometrów. Żadnego ścigania. Ale jedna poważna próba sportowa – przejazd w stronę obozu nie przez dżunglę, ale przez jeszcze gorszą dżunglę korków na obrzeżach Freetown.

A to wielkie miasto i jest zakorkowane wiecznie, stosownie do swojej wielkości. Droga nawet szeroka, ale korek posuwa się minimalnie. Co chwile stoimy. Na słoneczku, a jakże. Otoczeni po horyzont tłumem ludzi, pojazdów, straganów, handlarzy. Bez klimatyzacji, przecież to Polonez z ubiegłego wieku, jeździmy z otwartymi oknami. Tu, w otoczeniu chętnego do wsadzenia ręki do auta tłumu, jednak okna prawie zamykamy. Robi się cieplutko. Czas leci, a kilometrów prawie nie ubywa. Idealny moment do obserwacji tutejszej motoryzacji. O niebo nowocześniejszej, niż w Gwinei, Senegalu czy w Mauretanii. Dużo aut prawie nowych. Ale też ciągle 40 letnie osobówki z przyspawanymi do dachu przeróżnymi platformami o rozmiarze luksusowego łoża małżeńskiego. Da się na to nakłaść komplet mebli albo dziesięć, a może dwadzieścia worków z warzywami. A na wierzchu, a jakże, rodzina i znajomi. W mieście taki zestaw jedzie powolutku. Ale poza miastem czasem całkiem żwawo. Przerażajace. Widać też, że jak ktoś ma na dachu ponad 200 czy 300 kilo, to nie szoruje podłogą po jezdni (przecież nie przejechałyby przez te straszne progi), ale mają tu wszyscy tak wzmocnione domowym sposobem zawieszenie, że auto „stoi wysoko” i przeciążenia nie widać. Potrzeba matką wynalazków.

   Im bliżej centrum miasta to w tym niepoliczalnym tłumie pojazdów coraz mniej samochodów, a coraz więcej mini mikro taksówek typu tuk-tuk. Ten komicznie mały pojazd bierze formalnie trzech, a nieformalnie pięciu pasażerów. Z tylu nad zderzakiem jest rura, na której można stać. Wtedy siedmiu. Pojazd jest dużo mniejszy niż samochód. Czyli w mieście zajmuje mniej miejsca, szybciej rozładowując korki. Samochód, jak przywiezie właściciela do pracy, potrzebuje parkingu. A motoriksza natychmiast odjeżdża. Samochód w ogóle 80% swojego życia (czasem 95%) stoi. A tylko resztę jeździ. Tuk-tuk jest tak popularny, bo jeździ cały czas. Nawet najbiedniejsi, potrzebujący z torbami podjechać mniej niż kilometr, absolutnie korzystają z tuk-tuka. Taki kurs to na nasze pieniądze mniej niż złotówka. Bo to pojazd tani w chwili kupna  i równie tani w eksploatacji. – przecież bardzo mało pali. (Jest kilka razy lżejszy od samochodu.) Ekonomia i ekologia w jednym. W Polsce nie do pomyślenia, przecież każdy po odstaniu godziny w korku musi podjechać pod swoją korporację własnym wypasionym autem. I jeszcze pół godziny szukać wolnego miejsca do zaparkowania.

My też widząc te straszne korki zostawiamy Poloneza i idziemy zobaczyć lokalne życie. Tubylcy mówią, że dobrze zaopatrzony bazar jest jest dwa kilometry dalej. Polonezem się nie przepchamy. Pieszo w upale ciężko. Więc tuk-tuk! Wypatrywanie wolnego, bo ciagle ktoś wysiada, nie trwa dłużej niż 10 sekund. Kierowca – ekwilibrysta zawozi nas w dwie minuty. Wyszło poniżej złotówki. Może samochód nie jest największym wynalazkiem ludzkości, a coraz częściej jego przekleństwem.

   Są miejsca w Europie gdzie ciagle zwozi się złom samochodowy, głównie z Niemiec, bo przez wykluczenie komunikacyjne nie da się żyć, nie ma jak odwieźć dzieci do szkoły, a babcię do lekarza. Tu auto nie jest potrzebne, a małe tuk-tuki gwarantują, że wykluczenie komunikacyjne nie istnieje. Szkoda, że duma państwowo – narodowa nie pozwala na korzystanie z cudzych sprawdzonych rozwiązań.

   Na bazarze kupujemy trochę lokalnych drobiazgów. Przed wyjazdem wielu ludzi nam pomogło i zasługują na pamiątkę z Afryki. Wieczorem ostani biwak, bo jutro po krótkim etapie końcowa meta rajdu.

A pojutrze, z marszu kolejny rajd. Samotny powrót na kołach do Polski. Polonezem przez Afrykę.