28.10 - piątek - ósmy dzień rajdu

Zawsze rano jedna rzecz jest tu pewna. Nie trzeba sprawdzać pogody. Tu porządna pogoda jest zawsze. Jak na nasze i Poloneza przyzwyczajenia za porządna. Do środka Afryki jeszcze daleko, a w dzień jest nawet 50 stopni. Tu potocznie nie podaje się w cieniu, bo na pustkowiu nie ma cienia. Powoli kończy się Maroko i płynnie (!) przechodzi w sporny i niebezpieczny obszar Sahary Zachodniej. Niby formalnie takiego państwa nie ma, ale działa tu całkiem poważna partyzantka narodowo wyzwoleńcza, która dąży do własnej państwowości. Stąd obserwujemy coraz większą ilość wojska. Widać często koszary. A na niebie bardzo nisko latające myśliwce. Głębiej w pustyni jest dziwaczny, kosztowny, bo ciągnący się przez tysiące kilometrów ni to mur, ni to płot. Odzielający absolutne  pustkowie od absolutnego pustkowia. Do tego oczywiście tysiące żołnierzy pilnujących w tym upale tego muru.

   Teren tylko lekko pofalowany, bez wyraźnych gór. Maroko za duże pieniądze buduje całkiem poważną, bo to duże państwo, sieć autostrad. Nasza trasa właśnie wjechała na taki nowy kawałek. Standard najwyższy. Tylko pusto, bo w tych rejonach gęstość zaludnienia jest mikroskopijna. Nie mam wątpliwości, że celem takich inwestycji są sprawy militarne. Oznakowanie europejskie. Z jednym wyjątkiem – częsty jest znak uwaga na dzikie… wielbłądy. Te zwierzęta, a widać je często, mają swoje szlaki i widać, że to wytyczanie autostrad odbyło się bez konsultacji z tymi zwierzętami.

   Dalej znowu gorsza droga. Obok całkiem pokaźne wydmy. Do jednej na chwile, po zupełnie dziewiczym terenie, podjeżdżamy bliżej. Żadnych śladów człowieka. Tylko… białe kości wielbłąda. Absolutnie białe, spalone słońcem. Leżą tu od dawna. Nie tylko dla Poloneza to trudny teren. Kiedyś wielbłąd, przecież z napędem 4x4, został tu pokonany przez pustynie. Polonez spogląda na resztki konkurenta z ostrożnością.

   Za kolejną górką absolutne zaskoczenie.  Na środku pustyni, po horyzont, gęsty las… wiatraków energetycznych. Rosną w rzędach, jak drzewa w sadzie. Zaczynam liczyć. Trzydzieści rzędów po trzydzieści parę wiatraków. To tysiąc! W Europie farma na 20 wiatraków to już sensacja. W Polsce 5 wiatraków razem (starych, bo nowych nie wolno stawiać) to też rzadkość. Prawie darmowy prąd dla połowy Maroka. A są kraje sprowadzające węgiel z drugiej półkuli, a prąd tam nie tanieje, a drożeje. Tysiąc wiatraków robi wrażenie niesamowite. Warto gonić najlepszych.

   Dalej znowu pustkowie. Nagle kawał pustyni jakiś błyszczący. Słone jezioro! Nie za duże, ale naprawdę w kolorze soli.  No to może Polonezem próba szybkości. Powierzchnia całkiem równa. Delikatnie wjeżdżamy. Da się jechać. Po paru metrach stajemy, bo przecież trzeba wyjąc kamerę. Od czasu rekordu Polskiego Fiata 125 p na podwrocławskiej autostradzie (za chwile 50 lat!), jakoś nie słychać o polskich rekordach samochodowych. Kamera wyjęta. Trzeba podjechać w ładniejsze miejsce. Nic z tego. Nawet nieruchome auto powoli się zapada. Bo pod skorupą jest mokro. Żadnych szans na wyjechanie. Na rekord chyba też nie. Łopata, podkładanie trapów. I półmetrowym skokami do brzegu. Zaskakujące doświadczenie.

   Mimo upału auto jedzie dobrze. Rozmawiamy o… zimnym piwie. Wreszcie jakieś miasteczko. Całkiem niezłe wyposażone sklepiki. Jak nikt nie słyszy dyskretnie pytamy o piwo. Odpowiedź groźna: w religijnym Maroku piwo jest zabronione. A prywatnie? Dwóch odpowiada: a w domu to mam. Bo to dobry napój. Relatywizm moralno - religijno – alkoholowy. Nie tylko w Maroku. Nocujemy w miasteczku.