27.10 - czwartek - siódmy dzień rajdu

Rano stwierdzam ze zdumieniem, że to już siódmy dzień rajdu. Prawie tydzień, a nasz Polonez z uporem maniaka, konsekwentnie i uparcie, ale ciągle jedzie. Nie podchodzi do rzeczywistości bezkrytycznie, bo parę razy odmówił współpracy, ale po drobnych negocjacjach i wymianie paru części dał się do afrykańskich warunkow i okoliczności przekonać. Na początku wyrażał duże niezadowolenie z powodu upału, ale jego krnąbrna postawa została zablokowana i przekupiona nowym korkiem zbiorniczka chłodnicy. Od tego momentu na rzeczywiście potężne tutejsze upały reaguje pobłażliwie. I nie marudzi. Poranny serwis też nie wykazał żadnych stanów chorobowych. Nawet oleju nie ubyło.

     Przy serwisie, znowu nie wiadomo skąd, pojawia się tubylec. W przecudnej urody lokalnym stroju i wręcz fenomenalnie uplecionymi turbanie. (Może istnieje turbanologia?) Wszystko starannie dobrane kolorystyczne. Wreszcie ktoś z doskonałym angielskim. Dowiadujemy się, że ma na imię Madżit i całkiem tutejszy. Ale na lato jeździ aż do słynnej Casablanki i tam pracuje w wielogwiazdkowych hotelach. Widać już po nim miastową ogładę. Teraz jest tutaj, bo tam w kurorcie teraz pustawo. A tu jest rodziny hotelik i teraz tu przyjeżdzają prawdziwi turyści, bo w lecie tu jest za gorąco. Rozmawiamy o rynku pracy, a on nagle bezceremonialnie pyta „a wizę do Polski mi załatwicie – może u was jest lepsza praca?”. Zachwalamy polski konsulat w Rabacie  i nowego konsula poznanego na promie. Wspólnie kręcimy kilka ujęć. Świetne sceny do filmu, który chcemy zmontować po wyprawie. Madżit liczy na turystów z naszego kraju.

   Jedziemy ciagle na południe. Czyli w stronę równika. Z każdą godziną jest cieplej. A nawet bardzo ciepło.  Porządne chmury i porządny deszcz pamiętają tu tylko najstarsi ludzie. Dzisiaj trasa przebiega przez bardzo złe drogi. Kawałki szutrowe wyrypiaste bardzo. Auto przeładowane, więc można połamać całe podwozie. W dodatku przeładowanie bardzo obniża nam prześwit pod autem. A zaczynaja się koleiny. Ja prowadzę i żeby nie walić podłogą o kamienie jadę mocno bokiem, zakładając na równym terenie równie nowy ślad. Idzie to całkiem nieźle. Obok niewielkie wydmy, ale nie sięgają na naszą drogę. Nagle dziwne chrupnięcie pod autem i Polonez staje jak wryty. To nie awaria, ale pod ciężarem przeładowanego samochodu pęka dziwna, zlepiona chyba starością kamienna skorupa, po której jechałem. Niby nic się nie stało, ale próby ruszenia w przód czy w tył są zupełnie nieskuteczne. Całość wyglada jak załamany lód na stawie. Pół godziny podkopywania, bo auto osiadło na podłożu połową podłogi. Plastikowe trapy pod kola. Auto rusza, ale tylko pół metra, bo skorupa nadal się załamuje. Ciągłe podkopywanie i kolejne podkładanie trapów posuwa nas może o 2 metry. Wokół po horyzont absolutne pustkowie. Wreszcie hałas za górką. To grupka aż trzech aut ze sportowej klasy naszego rajdu. Stają od razu. Widzą o co chodzi. Ale szarpnięcie liną może utopić w piachu również auto udzielające pomocy. Więc próba starą tradycyjną metodą – przybyło 6 osób, czyli program zwykłego pchania ręcznego. Działa, ale marnie. Tak po pół metra. Wreszcie zdecydowane ostatnie pchnięcie i jesteśmy na twardym. Czas leci, więc pomagierzy natychmiast odjeżdżają. My jeszcze nie, bo szukamy naszego czerwonego, całkiem dużego przecież trapu. W czasie prób ruszania zakopał się bardzo głęboko. Znowu potrzebna łopata. (Na Dakarze wiąże się do trapów kolorowe sznurki.) Wreszcie jest. Zakopany jak wykopalisko.

   Gonimy stracony czas. Nie za ostro, bo teren robi się pagórkowaty, a za górką można spotkać…  wielbłąda. A nie jest to małe zwierze. I kontakt z polonezem może być niemiły. Dla obu stron. Do wieczora bez przygód. Aż podejrzane.