26.10 - środa - szósty dzień rajdu

Szykuje się ciężki dzień. I góry i pustynia. Na razie kamienista, a to bardzo niszczy zawieszenie. Razem 500 km. Z tego ostatnia setka po piachu i ostrych skałach. Organizator wie, że ta końcówka jest bardzo ciężka, a jest trochę historycznych aut z napędem  nie na 4, ale na 2 koła (w tym nasz Polonez) przewidział rzecz niespotykaną – dla tych zabytkowych możliwość trochę wcześniejszego noclegu, też na pustyni, a następnego dnia łatwiejszy powrót na trasę. Rozważamy taką możliwość dla nas, bo zagotowanie auta w piachu na pustyni nie jest dobrym pomysłem.

   Na razie jednak sprawa wczorajszego korka. Etap jest tak ciężki, że odprawa zawodników jest o godzinie 6.30, czyli po ciemku. Start o siódmej. Robi się jasno. Zwyczajem wielu maratonów i opisywanych w książkach Sobiesława Zasady i moich doświadczeń z rajdów na Syberii i z Dakaru, odjeżdżamy po starcie parę kilometrów i sami robimy poranny serwis. Trwa długo, bo gdzieś pod pudłami charytatywnymi jest szansa na zapasowy korek. Marek podejrzewa gdzie i po chwili głębinowego nurkowania z okrzykiem tryumfu wyciąga spod hałdy naszego dobytku rękę z korkiem. Wymiana to już tylko 3 sekundy. Ruszamy na trasę. Robi się coraz cieplej, a temperatura silnika nie rośnie. Nawet na podjeździe na solidną górę. Aż trudno uwierzyć, że przyczyną tak wielkich kłopotów, z możliwością wycofania się z rajdu włącznie, był plastikowy korek za parę groszy.

   Rano na odprawie gościem specjalnym był słynny Azas Iriki, absolutny król saharyjskich mechaników przygotowujących auta na wyprawy na pustynię. Przyjechał z wielką przyczepą pełną samochodowego żelastwa. Tłum zawodników wokół jego przyczepy pokazuje, ile rzeczy już uczestnicy połamali i pourywali. Parę godzin później cały rajd przejeżdża koło jego słynnego warsztatu, gdzie ponad  20 mechaników ma być w pełnej gotowości. Po odprawie gadamy z nim - wymienia kolejne podejrzenia. Odpowiadamy – sprawdzone. No to zostaje korek zbiorniczka.

Miał rację. Teraz po serwisie, z nowym korkiem, silnik chodzi jak zegarek. I żadnej podwyższonej temperatury. Obiecaliśmy, że podjedziemy w ciagu dnia pod jego firmę i powiemy czy pomogło. Ale podjechać nie jest tak łatwo. Pod ogromnym warsztatem tłum obolałych aut. Szef widzi nas z daleka. Podchodzi do Poloneza. I co? Korek? To świetnie, że jest dobrze. Pytamy czy ma jeszcze jeden do wzięcia na zapas. Musi jechać motorowerkiem na inną ulicę, bo tu jest tylko magazyn podręczny. Trochę to trwa. A rajdowy czas leci. Wreszcie przywozi parę korków. Pasują jednak kiepsko , więc nie gwarantują szczelności.Na drogę dostajemy jeszcze przekaźnik sygnału dźwiękowego, bo nasz rozleciał się na wertepach, a w afrykańskich wioskach ludzie i zwierzyna nienawykłe do tylu automobili często wchodzą na drogę niespodziewanie. Ruszamy. Pustkowie absolutne. Kamienne,  a nie piaszczyste.Tu pasuje idealnie niby wyświechtane określenie – krajobraz księżycowy. Czasem wielbłąd. A czasem większe zaskoczenie – stojący nieruchomo przy drodze człowiek w lokalnym, czarnym (na słońcu!) stroju. To do częsty widok na pustyni. Do wsi 40 km. Zagadka tego działania, a właściwie niedziałania  jest dla mnie nieodgadnioną. Maroko to kraj kontrastów. I miastowe korpoludki w garniturach i samotni tubylcy gdzieś na pustkowiu mają jednak jedną ojczyznę. I jednego króla.

   W dobrym nastroju osiągamy obóz pierwszy. Zapada noc, więc drugi, ten dużo dalszy i tak jest nierealny.