6.11 - niedziela - siedemnasty dzień rajdu

Rano okazuje się ze jest niedziela. To raczej nie podnosi szans znalezienia jakiegoś warsztatu wyposażonego w sprzęt do spawania. Znalezienie informatorów mówiących po angielsku też nie jest łatwe. Ale aż trzy źródła podają ten sam adres. No może adres to za mocno powiedziane, bo to gdzieś w podwórku za innym podwórkiem. Jeden z informatorów nawet dzwoni. (To nie jest takie złe, że każdy ma telefon.) Dojazd tylko kilka minut, a trafić łatwo, bo skręcić trzeba tam, gdzie leży pełno resztek po połamanych samochodach. Pomimo niedzieli „boss przyjdzie osobiście i otworzy firmę”. Rupieciarnię widać. Skręcamy. Na podwórku za podwórkiem nie ma żadnej firmy. Chyba to nie tu.

Ale młody chłopak wskazuje na coś architektonicznie pomiędzy altanką, a kurnikiem i każe poczekać. Boss zaraz przyjdzie. Marek zauważa, że na tym podwórzu nie ma prądu, więc szanse na spawanie nie są za duże. Wreszcie jest boss. Otwieranie kłódek. W środku nie spawarka elektryczna, ale zabytkowy zestaw do spawania gazowego. Asystent bierze się do… wytwarzania acetylenu. Charakterystyczny zapach z dzieciństwa, gdy trzeba było pospawać mój połamany rowerek. Po chwili wszystko jest gotowe. Tu nie ma kanału, ale po podłożeniu kilku kamieni auto jest wyżej i boss wczołguje się pod Poloneza. Działa tam żywym ogniem, więc ryzyko nieszczęścia jest całkiem realne. Patrzymy na jego pracę. Absolutne mistrzostwo. Po chwili dzieło jest gotowe. Asystenci bez wiercenia, bo nie ma przecież prądu, biorą się za zderzak. Jak zrobić w parę sekund otwór w zderzaku bez wiertarki? Rozżarzonym w palniku gwoździem! Wszystko trwa może trzy minuty. Pomysłowość i talenty manualne tych ludzi są zachwycające.  Dla nich nie ma mechanizmów, których nie można naprawić. Dowodem ciagle jeżdżące 60 letnie ciężarówki. Połamane części rowerowe da się wykorzystać przy remoncie osobówki. I odwrotnie. Nic się nie marnuje. (To chyba nawet całkiem ekologiczne podejście.) Takie naprawy to mistrzostwo świata.

   Zapłata niewygórowana, bo przecież wszystko nie trwało dłużej niż kwadrans. Ruszamy. Tłumik działa. Pytanie jak długo. Nie chodzi o ewentualną fuszerkę.   rajdowe samochody na placu. Pracuje jeden (!)mechanika – spawacza,     bo wszystko zrobil dobrze, ale o kolejne jamy i doły w drodze, gdzie wszystko można urwać od nowa. Do tego na drodze widać szczególnie wielu policjantów. Nie tych mundurowych, ale tych smacznie śpiących na jezdni. Są rejony w Afryce, gdzie są ich tysiące. W wioskach i miasteczkach rzeczywiście pod kołami giną ludzie, więc progi są rozwiązaniem dobrym. Ale to nie nasze europejskie progi osiedlowe, możliwe do przejechania z szybkością około 20 km/h. Tu są one dwa razy wyższe i zupełnie kanciaste. Trzeba stanąć, pokombinować i  z prawie zerową szybkością próbować przejechać . Ale wiele progów jest wyższe od prześwitu naszego zmęczonego i przeciążonego Poloneza. Na wielu progach mocno uderzamy świeżo pospawanym tłumikiem.  Co mu długiego żywota nie wróży.

   Dzisiaj znowu 300 kilometrów. Co w Afryce na czas jest absolutnie nieprzeliczalne. W tym ostatnia na oficjalnej trasie rajdu granica, między Gwineą i Sierra Leone. Organizator zapewnia, że to relatywnie granica cywilizowana. Mają nawet nowy odpowiedni budynek i wiele okienek dla interesantów. Powoli, bo kiepska droga, ale w komplecie, z tłumikiem i zderzakiem docieramy na granicę.

   Budynek faktycznie nowy, akuratny, bardzo długi, bo ma być dużo okienek. Plac przed budynkiem duży i czysty. Mundurowi ustawiają rajdówki rzędami. Znajdujemy Bułgarów, którzy przy naszych kłopotach paliwem w Polonezie obdarowali nas nie tylko pomocą, ale też dwudziestką ropy. W bardzo nietypowym kanistrze w kształcie mniej więcej płaskiego telewizora. Nie wykorzystaliśmy i teraz z wdzięcznością oddajemy.

Odpowiedni oficer zabiera wszystkim paszporty i znika w budynku. Tam trzeba iść po odbiór. Kolejka uczestników monstrualna.  Owszem,  pokoi i okienek bez liku, ale liczny personel podziwia rajdowe samochody na placu. Czynny jest  jeden pokoik wielkości łazienki. Stoimy długo. Wreszcie dostajemy podstemplowane paszporty. To koniec procedury po stronie gwinejskiej. Teraz od nowa po stronie Sierra Leone. W tym samym budynku, a więc nowocześnie. Jakaś mila, ale groźnie wyglądająca  i bojowo umundurowana pani zbiera paszporty już na korytarzu i mówi (dobrze po angielsku), gdzie będzie odbiór. Tam kolejki prawie nie ma. Większe pomieszczenie, komputery. Po minucie mamy wizy. I zaskoczenie – kolejny oficer, uśmiechnięty, uroczyście wręcza nam dwie karty do… internetu. Za darmo! Prezent od rządu Sierra Leone. Jeszcze sprawdzenie papierów  samochodu i w drogę.

   Już po pięciu kilometrach duże wskoczenie – naprawdę wielka rzeka. Wysoki stan wody. A to gwarantuje życie ludzi, zwierząt i gospodarki. Po kilku minutach już wiemy skąd tej wody aż tyle. Pojawia się bowiem, zupełnie nagle, ogromna czarna chmura. Idzie w naszą stronę.  Czyżby tropikalne ulewa? Faktycznie wjeżdżamy w ścianę deszczu. Trzeba jechać wolniej. Kolejne zaskoczenie, że na drodze nie jest pusto. Motorki i rowery, jak jechały tak jadą. Przemoczeni ludzie nie szukają schronienia, ale nadal, z zakupami na głowie, brną przez kałuże. Kompletnie mokre dzieciaki radośnie biegają i i wrzeszczą przy drodze. Może te ulewy są tu podgrzewane?

   Działa sprezentowany na granicy internet. Uczestnicy jadący przed nami ostrzegają, że zaproponowane przez organizatora miejsce na obóz jest byle jakie. A w deszczu jeszcze bardziej. Jedziemy więc jeszcze pare kilometrów dalej i znajdujemy miejsce pod dachem.