5.11 - sobota - szesnasty dzień rajdu

Od rana grubszy serwis. Marek jeszcze raz starannie i dokładnie, sumiennie i drobiazgowo, metodycznie i systematycznie,  skrupulatnie i akuratnie przegląda cały układ paliwowy. Kłopoty nie są stabilne. Auto momentami jedzie zupełnie dobrze, a nagle traci moc, nie ma siły wjechać na górkę, a nawet gaśnie. W przezroczystym filtrze paliwa poziom ropy jest zmienny. I ciagle pojawiają się w nim nowe zanieczyszczenia.

Takie większe, widoczne. Być może nie widzimy dużo mniejszych, które mogą zatykać bardzo drobne sitko w filtrze. Nie widać żadnej stałej, poważnej niesprawności. Czas ucieka,  więc trzeba jechać. Marek składa narzędzia. Ja składam papiery, bo na każdy dzień trzeba o trasie wiedzieć jak najwiecej, a również ciagle robię zapiski i dopiski do naszego dziennika, bo wiele wydarzeń szybko z pamięci umyka, przysypane lawiną kolejnych.

   Dziś żadnej granicy nie ma i dystans tylko niecałe 300 kilometrów. Już wiemy, że to brzmi podejrzanie. Mapa odwrotnie – raczej pokazuje, że jak tu nie ma wydm to nasze trasa idzie państwową drogą z numerem. Już pierwsze kilometry boleśnie weryfikują te nadzieje. Pod względem linii na mapie – droga jest. W terenie drogi nie ma. 

   Całe drogownictwo to w Afryce problem przedziwny. Ja wiem, że trzeba widzieć realia, dochód narodowy, możliwości budżetu centralnego i budżetów lokalnych. Jednak najgorzej, jak pieniądze są,  nawet duże, coś się robi, z pompą i orkiestra otwiera, wstęgi przecina,  jak trzeba to kilkukrotnie, przekopuje jakieś mierzeje, rozpoczyna budowę różnych elektrowni, stawia stępki, a potem nic z tego nie ma. Tu też ta Polska moda dotarła. To nie jest tak, że tu nie ma dróg. Owszem są. Perfekcyjnie inżyniersko zaprojektowane, z podjazdami niezbyt stromymi, bo ciężarówka 40 tonowa zabiera tych ton 80. Droga jest wytyczona. Miliony metrów ziemi przemieszczone, może trochę słabo podłoże zagęszczone, ustabilizowane, uwałowane. Na to kładzie się  asfalt. Równiutko i porządnie. Ale cienko. Służy to dwa albo cztery lata. I straszliwie przeciążone ponadnormatywnym tonażem zaczyna pękać. Jak lód na stawie. Jak płat asfaltu wyleci robi się dziura wielkości dużej lodówki. Po chwili jest tych dziur tysiąc, potem milion. Nie mówię o kapitalnym remoncie. Ale zasypywanie tych dziur piachem czy żwirem jest lepsze (i daje komuś prace) niż nierobienie nic. Szybkość przelotowa spada z 80 km/h do 8 km/h. Potem do 4 km/h. Natężenie ruchu maleje, bo auta nie jadą, tylko godzinami stoją w okolicznych warsztatach z urwanym zawieszeniem. W dzień te dziury jakoś widać, więc powolutku, jedynką można miedzy nimi lawirować. W nocy, a zwyczajowo nie zmienia się tu świateł drogowych na mijania, oślepiają się tak bardzo, że jechać się nie da. Nawet jak do miast, gdzie doprowadzono wreszcie drogę, trafiają wielkie firmy transportowe, to nowy TIR z Europy po roku rozpadnie się na atomy. A tani nie był. Więc wszystko wraca do stanu poprzedniego. Taka afrykańsko – księżycowa ekonomia.

   Czyli dzisiejsze 300 kilometrów może oznaczać i 8 i 18 godzin. Jedziemy powolutku, waląc dołem Poloneza w ostre krawędzie tych dziur. Szybciej jechać się nie da. Robi się ciemno. Nic nie widać, więc uderzamy podłogą, zbiornikiem i wydechem coraz mocniej. Po kolejnym uderzeniu robi się w aucie głośniej. Urwany tłumik. Sznurkiem i paskami podwieszany go jak najwyżej,  żeby nie zostawić go w dziurze i w dżungli, ale dowieść  do mety etapu. Po chwili,  po kolejnym uderzeniu odpada tylny zderzak. Prowizoryczne mocowanie blachowkrętami, bo przecież też nie można go tu porzucić. Na poboczu widać jakiś inny połamany zderzak. Transport nowymi pojazdami nie ma tu żadnego ekonomicznego sensu. Faktycznie tylko 60 letnia ciężarówka, jest tu w stanie cokolwiek zarobić.

   Osobna sprawa to bezpieczeństwo przewożonych po takich drogach ludzi. Na krótkie odległości jeździ się własnym motorkiem. (Między dziurami jest dużo szybszy od samochodu.) Jeździ się oczywiście bez kasku. Na dłuższe odległości łapie się różne okazje. Przecież regularne autobusy po takim wyrypie nie jeżdżą. Zostają więc ciężarówki i różne pickupy. Wiozą swój towar, ale podwiezienia nikomu nie odmawiają. Jest drabina. Włazi się na pakę. Z dziećmi, z zakupami, z rowerem. Na gorze wszyscy trzymają się za ręce, co pewnie pogłębia więzi społeczne. Na wertepach taka ciężarówka przechyla się makabrycznie. Nie wszyscy dojeżdżają. Śmiertelność wypadkowa jest w Afryce bardzo wysoka. Żeby nie być współsprawcą bardzo unikamy jazdy za takimi środkami transportu. Ale za osobówkami też, jeśli na dachu są przywiązane sznurkiem np. cztery łóżka.

   Po ciemku,  poobijani, ale z tłumikiem i zderzakiem, późno w nocy kończymy etap. Rano trzeba to ogarnąć.