4.11 - piątek - piętnasty dzień rajdu

Ciężka była noc. Dotychczas organizator wybiera na obóz jakieś bezpieczne miejsca na obrzeżach miast, co ułatwia tankowanie i zakupy. Ale nie całkiem w mieście, bo chroni to przed najazdem lokalnych handlarzy. Ewentualnie całkiem w głębi pustyni, z daleka od wody, toalety i cywilizacji, z własnymi zapasami żywności i pod cudownym afrykańskim niebem. Wczoraj papiery wskazywały poprawnie, gdzie przed miastem należy skręcić na odludzie biwakowe. Ale miejsce okazało się tak koślawe, brzydkie i brudne, że większość uczestników po podbiciu elektronicznej, a nie ja w Polsce papierowej karty drogowej, ruszyła w miasto, szukać czegoś czyściejszego. My też.

Po godzinę krążenia nie ma niczego odpowiedniego. Wreszcie obok urzędu mera miasta jest jakieś wielkie podwórze, a miła czarnoskóra pani macha w stronę rajdowców. Podwórze obszerne. Była to chyba jakaś firma. Na środku, zamiast fontanny, zdezelowany autobus. Robi się noc. Zostajemy. Plac się wypełnia. Pani się uśmiecha. Ludzie wyjmują namioty. Ale dopiero po chwili pani rusza w obchód z odpowiednim pudełkiem i objaśnia ile tam trzeba wrzucić. Osobno za auto, za każdego człowieka i za każdy namiot. Uśmiech to uśmiech, a biznes to biznes. Na szczęście nie jest drogo.

   Niestety przed północą pojawiają się spóźnieni motocykliści (to również zmora każdego Dakaru), którzy przez kolejne dwie godziny ciągle odpalają i próbują swoje maszyny. O porządnym spaniu nie ma mowy. Wieczorem w lokalnej podwórkowej studni piorę trochę ciuchów i rozkładam na Polonezie. Przy tych afrykanskich temperaturach po trzech godzinach zawsze było suche. Rano pod moim praniem kałuża wody. A wykręcone było solidnie. Namiot też mokry. Ale niebo czyściutkie. Więc nie padało. Potwierdza się, że to już rzeczywiście nie Sahara i wilgotność  powietrza jest wielokrotnie większa. W nocy zamiast schnąć, pranie przyjęło calkiem pokaźną ilość wilgoci. Polonez kompletnie mokry. Namiot też. To niewątpliwy koniec Sahary, a początek prawdziwej, czarnej, ale zielonej Afryki.

   Dzisiaj etap nie za długi. Trasa wyglada przyzwoicie. Aż podejrzane. W papierach informacja, że „końcowe kilometry będą dużo gorsze i wymagające zwiększonej uwagi”. Wjeżdżamy wprost w dżunglę. Droga nie istnieje, został rozjeżdżony szlak z koszmarnymi dołami po utopionych tu kiedyś w błocie ciężarówkach. Deszczu ostatnio nie było, choć to rejon, gdzie deszcze owszem padają, więc ta straszna glina jest twarda. Nawet bardzo twarda i każde uderzenie podłogą i zbiornikiem paliwa Polonez przjmuje z bolesnym grymasem. Terenówki jadą jako tako. My jedynką bardzo powolutku. W dodatku ciagle pod górę. Coraz bardziej pod górę. Nie wygląda to dobrze. Przez godzinę ujechaliśmy 12 kilometrów. Nagle w poprzek szlaku płynie sobie rzeczka. To już wygląda bardzo niedobrze. Stajemy. Nie ma utopionych aut, więc nie jest chyba zbyt głęboko. Nadjeżdżają z tylu jakieś terenówki. Jest głęboko, ale przejeżdzają na raz. Nie mamy już odwrotu. Więc do przodu. Bajoro ma kilkanaście metrów. Trochę rozpędu, zamknięcie okien i w fontannach błota dzielny Polonez ląduje na przeciwległym brzegu. Jeszcze dwie godzny takiego wyrypu, ale już bez błotnych pułapek.

   Wreszcie parę krytych trzciną chatek. Wokół, jak zawsze tutaj, rozwrzeszczane, radosne dzieci. Po prostu cywilizacja. Ruszamy żwawiej, bo straty czasowe są ogromne. Znowu większe góry. Przed kolejną Polonez nagle strajkuje. Ale to nie przegrzanie, tylko silnik po prostu gaśnie. Rozrusznik działa. To zwykły diesel, więc prądu nie potrzebuje. Czyli układ paliwowy. Faktycznie paliwo ze zbiornika do silnika nie dochodzi. Filtr brudny, ale „umiarkowanie”. Stają koło nas Anglicy startujący w naszej klasie historyczno – charytatywnej przepiękną, zabytkową strażą pożarną. Wyposażenie warsztatowe mają fenomenalne. W tym elektryczną pompę do przepychania zatkanych rur! Pompa stęka, ale nie jest w stanie przepchać zatkanego odcinka. Jesteśmy na pustkowiu, ale po 15 minutach jest już koło nas setka ludzi! Gdzieś wychodzą z krzaków. Ale gdzie? Zbiegowisko rośnie. Na szczęście przyjazne. Postanawiamy wsadzić pod maskę dwie butelki z paliwem, takie po wodzie mineralnej, w to wsadzić rurkę i po prostu z takim minizbiornikieę jechać dalej. Do mety etapu niedaleko, może ze 40 kilometrów. Potem się pomyśli co dalej. Anglicy mają w  straży pozarnej jakąś dużo dłuższą , pancerną rurkę. Może więc duży baniak z ropą za fotelem, rurka przez okno prosto do silnika i da się jechać. Nadjeżdżają Bulgarzy, którzy z wielką wprawą pomagają to umocować. Dają nam też 20 litrów paliwa, bo przecież pompa owszem będzie brała z baniaka, ale połowę będzie wyrzucać nie do baniaka, ale rurką zwrotną do zbiornika głównego. Z taką awangardową prowizorką ruszamy. Działa! Jedzie się bardzo tanio, bo w głównym zbiorniku ropy za darmo przybywa. Czyli w baniaku bardzo ubywa. Po pół godzinie stajemy i wszelkie resztki z butelek zlewamy do baniaka. Bułgarzy znowu stają koło nas i mówią, że może się samo odetkało od wstrząsów. Dziurawe drogi temu sprzyjają. Przełączamy rurki na główny zbiornik. Działa! Bez przeszkód dojeżdżamy do Labe na metę etapu. Miasto całkiem pokaźne, takie na sto tysięcy ludzi. I wszyscy oni są w jednym miejscu. Tłum po horyzont. Jakiś lokalny ogromny festyn.  Jedziemy jedynką przez ten tłum. Każdy ma uciechę z poklepanie Poloneza po dachu. Nagle gdzieś z boku słychać przytłumiony wybuch. Tłum w panice zaczyna uciekać. Przez niedomknięte okna czujemy jakiś bardzo piekący gaz łzawiący. Coś się wydarzyło. Tłum ucieka gwałtownie. Więc my razem z nim. Co się wydarzyło nie wiemy. Do rana musimy wymyślić, co zrobić z niepewnym układem paliwowym.