2.11 - środa - trzynasty dzień rajdu

Zamiast ruszać na trasę wstępujemy jeszcze do handlarzy kartami do telefonu. Internet jest tu makabrycznie słaby. Można wysłać prostego SMS-a, ale większe materiały filmowe dla telewizji już nie. Albo na wysłanie 3 minut filmu potrzeba dwie doby. Wcześniej wysłaliśmy strzępki materiałów do TVN. Wczoraj o naszej wyprawie był całkiem pokaźny materiał w głównych Faktach TVN. Lawina SMS-ów od znajomych. Cieszymy się, że rodacy dowiedzieli się o naszym charytatywnym udziale w w tym wielkim rajdzie. Wreszcie wyposażeni w odrobinę internetu w miarę skutecznie przebijamy się przez miasto. Mniejsze niż wczoraj, więc idzie to łatwiej.

   Za rogatkami już całkiem „czarna Afryka”. Dużo ludzi w tradycyjnych strojach. I z zakupami obowiązkowo na głowie, a nie w jakichś mało ponętnych torbach i siatkach. Tu kobiety bez problemu naszą na głowie 10 kg i z takim ciężarem idą wyprostowane,  dumnie i szybko. A w wolnej ręce telefon.

   Na głębokiej prowincji, chociaż w miastach też, widać, że teren wokół to ich mała ojczyzna, a przyjezdny to jednak obcy. Na osiołku jeżdżą środkiem drogi czy ulicy i próby zmiany tej tradycji absolutnie zdane są na niepowodzenie. Piesi też przechodzą przez jezdnie gdzie chcą i kiedy chcą. To obcy ma uważać.

   Patrzymy daleko w lewo i w prawo, bo wjeżdżamy w rejon króla, wiec chyba królestwo, baobaba. To kolosalne drzewo osiąga imponujące rozmiary, a obwód pnia jest często większy, a nawet dużo większy, niż obwód polskiej kawalerki. Dostojeństwo i grom tego drzewa wręcz przytłacza. Kilka już było w zasięgu wzroku,  ale daleko od szlaku i dojazd przez gęste cierniste krzaki był dla Poloneza i niebezpieczny i nierealny. Wreszcie jest. W całkiem przyzwoitej odległości. Wpierw idę pieszo sprawdzić czy dojazd jest realny. Nie ma groźnych  pułapek, a dziwne jamy zdarzają się tu często. Więc podjeżdżamy. Robi wrażenie. Sesja zdjęciowa. A gdyby zrobić zdjęcie odwrotne? Tzn Polonez za baobabem, tak że widać tylko przednie i tylne lampy, a środek nadwozie zasłonięty jest wielkim pniem. Nic z tego. Średnica tego wcale nie największego baobaba jest dużo większa niż długość auta. Zaskoczenie, bo wydawało się odwrotnie.

   Jedziemy przez absolutnie prawdziwą, czarną Afrykę. Wyłącznie miejscowa ludność i przez wiele godzin absolutnie żadnego białego człowieka. Widać, że nie jest to atrakcyjny rynek dla wielkich europejskich biznesów. Światowi producenci samochodów nie wcisną tu swoich absurdalnie drogich aut. Siła nabywcza tych rejonów Afryki jest zbyt słaba na zmasowany atak biznesu z Europy.

   Z jednym bardzo istotnym wyjątkiem. To telefony komorkowe. Ta straszna plalga, czy jak kto woli dobrodziejstwo, dotarło już do calej głębokiej, czarnej Afryki. W Kenii, gdzie niedawno byłem z najstarszym na świecie czynnym zawodnikiem rajdowym Sobiesławem Zasadą, każdy 10 latek ma już telefon. Każdy 12 latek, dzięki pomocy rządowej, tablet. Oczywiście nie jest to telefon najnowszej generacji,  a tablet mógłby być szybszy. Ale dla tych regionów to bardzo wielki skok cywilizacyjny, ogromny wzrost bezpieczeństwa osobistego, a dla reszty świata całkiem niezły biznes, bo bardzo skutecznie i zyskownie można przewietrzyć magazyny i pozbyć się niemodnego już towaru. Pytanie tylko czy jest szansa, by akcja rozdawania uczniom darmowych tabletów mogłaby być przeniesiona z Afryki do Polski.  Wiadomo przecież, że człowiek z tabletem to element podejrzany i elektorat niepewny.

   Drugi produkt bardzo nietutejszy, a bardzo widoczny to… solary. Nie jakieś wielkie farmy fotowoltaiczne, bo takich tu na razie nie ma, ale male solary na latarniach. Tu słońce świeci zawsze, mocno i pod  fantastycznym kątem. Wystarczy, żeby „za darmo”, trzema latarniami oświetlić całą niewielką wioskę, nawet przy małych lepiankach krytych trzciną tez postawić mały solar ze starym akumulatorem samochodowym i mieć wieczorem  trochę światła. Chociaż widać też, że normalna elektryfikacja kablowa dociera już prawie wszędzie.

A Polonez jedzie dzielnie i bez marudzenia. Wszędzie ciekawość wzbudzając wielką. Jak Polonez nas nie absorbuje to z uwagą obserwujemy lokalną motoryzację w Gwinei. Nowych aut tu niema. Bo nie ma tu takich pieniedzy. Dominuje, jak w wielu krajach afrykanskich, i w Polsce też, dość pokaźny rynek aut używanych, czyli sprowadzane z Europy wymęczone auta 15 – 20 letnie, a nie miejscowe 50 letnie, jak w Mauretanii. Pamiętam sprzed wielu lat, jak czarna Afryka znała tylko dwie marki – Peugeot (osobówki) i Toyota (pickupy). Czasem jakiś Land Rover. Dziś ściąga się tu wszystko. I co najciekawsze – nie istnieją tu…lawety! Drogi są już coraz lepsze, więc auta przyjeżdzają po prostu na kołach. Są więc w lepszym stanie, niż zmasakrowane zwłoki aut zwożone lawetami do Polski. Może to dobre rozwiazanie…

   Dla Gwinei i sąsiednich krajów Samochdowy Szlak Marzeń to Francja, Hiszpania, prom, Maroko, Mauretania, Senegal, Gwinea. I czasem dalej. Na biwaku ciagle wypytujemy kto, kiedy i którędy wraca do Europy. Odpowiedzi dominują zdumiewające. W Sierra Leone ssanie na używane samochody jest tak wielkie, że wystarczy pojechać na odpowiedni plac i w pięć minut sprzedać auto, bez względu na stan techniczny po ciężkim przecież rajdzie. Każde auto znajdzie nabywcę. Za całkiem przyzwoite pieniądze. Wystarczające z zapasem na samolotowy powrót do Europy. Polonez chyba też coś podejrzewa, bo patrzy na nas jakimś smutnym wzrokiem. Chyba nie zostawimy przyjaciela.