1.11 - wtorek - dwunasty dzień rajdu

Rano znowu wczesne wstawanie. Chociaż nie z powodów rajdowych, ale granicznych. Bo dzisiaj pożegnanie z Mauretanią i wjazd do dużo bogatszego (i angielskojęzycznego!) Senagalu. Do tej granicy kawał drogi, więc by nie być ostatnim w rajdowej kolejce jechać trzeba żwawo. Ale najpierw trzeba przejechać przez całkiem pokaźne miasto Nouakschott.

To, a nie jakiś tam rajd i pustynia, to jest prawdziwy horror i hardcore. Rano z skrytych podwórek wyjeżdżają tysiące, grube tysiące dziwnych stworów niby samochodopodobnych. To 40 - 50 letnie nadwozia pozbawione elementow uznawanych tu za jakąś dziwaczną europejską ekstrawagancję. Przede wszystkim nie mają oświetlenia. Z logicznym wytłumaczeniem – przecież w dzień jest jasno. Widzieliśmy jednak kilka aut, które miały tylne lampy. Wyraźnie nieczynne, bo używanie migaczy w tym mieście się nie przyjęło. Często nie ma połowy szyb, bo szyby to niepotrzebny ciężar, a tu deszcz nie pada. Zdarza się, że nie ma drzwi, bo wtedy łatwo mieści się cała rodzina. Naprawy blacharskietez się nie przyjęły, więc kontakt bezpośredni dwóch takich cudaków nie wzbudza tu żadnej sensacji, nawet na funkcjonariuszach tutejszej drogówki, którzy obficie stoją na każdym skrzyżowaniu, ale stan i wygląd aut ich nie wzrusza zupełnie. Ilość osób w takim urządzeniu też. Jedyna absolutnie sprawna rzecz to klakson. Tu się jeździ „na klaksonie”, jak u nas na światłach. Na wielkich skrzyżowaniach, a są takie, nie ma krępujących przecież wolność jednostki żadnych zasad. Dojeżdżasz i po prosty wypychasz się w mrowisko takich cudaków. Do tego tysiące mikrotaksowek typu Tuk – tuk (trochę jak w Indiach), które mimo rejestracji na 3 lub 4 osoby, biorą tych pasażerów ile wlezie. Przejechanie na drugą stonę miasta to dwie godziny bardzo ciekawego przeżycia. Wypadło na mnie. Nie zostałem ani razu uderzony przez inny pojazd. Sukces wielki.

   Potem dwie godziny zupełnie odmiennego świata. Znowu pustynia z elementami drobnej roślinności. Wreszcie trzeba znać miejsce, gdzi z głównej drogi musimy skręcić w jakieś krzaki, żeby nie jechać na nowe wielkie przejscie graniczne Mauretania – Senegal, bardzo nieprzyjazne dla próbujących je sforsować, ale na stare, mniejsze na lokalnej drodze. Tak z 50 km w bok. Już jednak po kilometrze okazuje się, że tę drogę… zlikwidowano. To teren gdzie są już rzeki i bagna, a droga była poprowadzona wysoką groblą. Zwykły wał ziemny bez utwardzenia. Drogi na wale nie ma, rozjechano ją na atomy. A obok wału, ale pół metra od bagna miejscowi próbują wyjeździć nowy szlak. I górą i dołem jednakowy wyryp. Dwie godziny jedynką po jakimś absurdalnym gruzowisku. Nagle na pustkowiu jakaś buda. To oficjalna… kasa parku narodowego, bo na tych bagnach można czasem zobaczyć flamingi. Dziś nie jest czasem.

   Po drodze duża sensacja. To nasz covidowy autobus! Wyruszył raniutko i aż tu dotarł! Jak tu dojechał nikt nie wie, ale w pewnym miejscu pojechał po skarpie miedzy górnym i dolnym szlakiem za bardzo przechylony i pod swoim ciężarem zapadł się w jakąś dziwną maź pod niby twardą skorupą. I zaczął się dziwnie przechylać. Z jadących za nim aut wybiegły załogi i zaczęły rękami go podtrzymywać od strony głębokiego bagna, bo do przewrócenia brakowało parę sekund. Kolosa utrzymali. Wszystkie mocniejsze terenówki pospinały liny i wespół w zespół zaczęły go ciągnąć na suche. Przecież szkoda utopić autobus w bagnie. Wyciągnęli!

   Po godzinie widać jakichś ludzi. To stare przejście graniczne. Tłum rajdówek, bez tubylców, bo ludzie o zdrowych zmysłach przecież tędy nie jeżdżą. Ale przejście istnieje! No i organizacja jak na skrzyżowaniu dzisiaj rano. A nawet gorsza. Zupełnie bezobjawowa. Mnóstwo ludzi podających się za urzędników. Wreszcie mały element porządkujący – wszystkie auta należy odstawić na koślawy plac obok, a załogi z papierami „do biura”. Kawałek biura w budynku (paszporty), a reszta od namiotem. Kilkaset osób tłoczy się bez ładu i składu. Ale tu organizator dołączył element pozytywistyczno- optymistyczny. Otóż z jednej strony osaczył kolejkę licznym oddziałem lokalnego zespołu ludowego w bardzo afrykańskich strojach (tak głośnego, że ludzie nie mogą wymieniać uwag o organizacji), a z drugiej potężny „mur” z jakichś stołów, a na nich, może nie za darmo, obfite ilości… piwa, bo Senagal jest dużo bardziej tolerancyjnym alkoholowo państwem, niż wcześniejsze kraje arabskie. W sumie atmosfera w kolejce się poprawia. Mało kto pamięta, że potem jest jeszcze kawał drogi  do miasta etapowego. Na szczęście alkomaty się tu nie przyjęły. Wyjaz przez kilkan szlabanów. I tak jak przy szlabanach wjazdowych, każdy urzędnik, a nawet każdy szlabanowy, podchodzi do auta i patrząc na zamknięty szlaban szczerze i otwarcie mówi: Cado, Cado – czyli czy łapóweczka będzie? Uwalniając uczestników od wszelkich drobnych pieniędzy. W Polsce żaden urzędnik nie robi tego na ulicy.

    Wieczorem jeszcze bardzo ważne spotkanie. Organizator dał nam kontakt do lokalnej szkoły podstawowej. Przecież naszą misją w tym rajdzie jest przejechanie całej trasy Polonezem, w klasie Ducha Pustyni, ale też pomoc charytatywna dla szkół i dzieci w najbiedniejszych rejonach Afryki. A darczyńców wrocławskich – Urząd Miasta, Wrocławska Organizacja Turystyczna  czy Polski Związek Motorowy oraz przyjaciele z Wegier nie brakowało, więc zeszytów, kredek i zabawek oraz elementów bezpieczeństwa ruchu drogowego mamy bardzo dużo. Po sam dach. To niesamowite,  że aż tylu ludzi odpowiedziało na nasz     apel. Okazuje się, że nikt nie ma więcej! Brawo darczyńcy. Chociaż Polonez z tymi ciężkimi pudlami nie może wjechać pod poważniejsze góry. I ma tej sprawie trochę inne zdanie. Z ogromnym pudłem idziemy do szkoły. Ciężkie. W dodatku na trzecie piętro, bo tam są klasy najmłodsze. Razem z panią nauczycielką zaczynamy rozdawać te wszystkie szkolne rzeczy. I opaski odblaskowe. Bo w Senegalu po zmroku jeździ się bez świateł. Tych elektrycznych i tych odblaskowych. Po zmroku ogromna ilość ludzi, głównie dzieci, pieszych i rowerzystów ginie na drogach. Opaski odblaskowe ratują życie. Dzieciaki cieszą się nieprzytomnie. Robimy wspólne zdjęcie. Taką radość dzieciaków zapamiętuje się na zawsze.