31.10 - poniedziałek - jedenasty dzień rajdu

Rano w obozie wczesne hałasy. W zupełnych ciemnościach. Od razu odprawa. Dzisiaj klasa wyczynowa jedzie przez duże, skrajnie trudne wydmy. Reszta aut 4x4 też przez wydmy, ale mniejsze. Nasza klasa Ducha Pustyni też po bardzo wyrypiastym,  ale jednak przejezdnym terenie. Pierwsze zadanie dla nas to w ogole z tego morza wydm wyjechać na wyraźniejszy szlak. Ten wczorajszy, którym tak skutecznie wjechaliśmy, już nie istnieje – zmielony oponami na mąkę jest zbyt grząski,  pełen kolein i dołów po wyciąganych do nocy zakopanych samochodach. A Marek Polonezem przejechał na raz. Teraz ci najwcześniej startujący wytyczyli nowy szlak. Ruszamy w grupie zwykłych aut 4x4. To zły pomysł! Oni dla Poloneza jadą za… wolno. W trudnych miejscach naszą siłą jest nie silnik (zwykły dieselek), ale rozpęd.  Już nie ma odwrotu. Pedał w podłogę i… wyprzedzamy kolumnę przestraszonych terenówek. Zdumienie budząc absolutne. Nagrodą dla nas jest las podniesionych kciuków. 

   Wreszcie twardsza droga. Dobrze byłoby dokupić trochę paliwa. Wreszcie jest stacja. Nie bardzo da się wjechać, bo wiatr nawiał jakieś zielonkawe niby liście, a raczej suche patyki i momentalnie pod dystrybutory zbiegły się z całej okolicy… kozy, którym to coś smakuje. Na szczęście zżerają to w trzy minuty. Nie zostawiają absolutnie nic. Sprzątanie po sobie to zawsze dowód dobrego wychowania.

   Ruszamy dalej w głąb tej dzikiej Mauretanii. Zmieniają się ludzie. Dotychczas, jeśli stał ktoś przy drodze, a to częste zajęcie w tym kraju, to był to ktoś z saharyjskich plemion arabskich. Zawsze, a mówimy o mężczyznach, w swojej lokalnej długiej sukni (czyżby gender też ich prześladował?) i w pięknie plecionych turbanach na głowie. Teraz coraz wyraźniej ta grupa zanika, a zaczynają dominować grupy czarnoskóre. Mnie uczono w szkole, że mówi się po prostu Murzyni. To jest ich historyczne określenie i nie widzę w tym nic złego i obraźliwego.

   Jedziemy równym tempem. Coraz bardziej zmieniają się widoki za oknem. Zamiast „pustej pustyni” pojawiają się w mikroskopijnych ilościach jakieś rośliny. A wreszcie legendarna, dakarowa, symboliczna na pustyni roślina, czyli camel grass. A tak po prostu wielbłądzia trawa. Nie ma to nic wspólnego z naszą trawą trawnikową. A wręcz przeciwnie. Są to absolutnie niepołączone rośliny, odległe od siebie najczęściej tak ze dwa metry. To jakieś takie kuliste kłęby, rozmiaru wyraźnie większego od wiadra. Te kule wystają nawet pół metra nad gruntem (piachem) i są nie do rozbicia uderzeniem samochodu. Jakaś dziwna plątanina ciężkich włókien. Zmora dawnego afrykańskiego Dakaru. Taranować się tego nie da, bo kończy się to dachowaniem, a omijanie zabiera dużo czasu. Jedzą to coś wielbłądy i stąd potoczna nazwa tej rośliny.

   Jak już rosną  camel grassy należy spodziewać się  wielbłądów. To duże zwierze i na ogół widoczne z daleka, ale jak zaczynaja się krzaki to wielbłąd potrafi wyskoczyć na szlak, jak kangur a Australii. A od kangura waży zdecydowanie więcej. Na ważniejszych szlakach i drogach stoi czasem znak „uwaga wielbłądy”. Najdziwniej taki znak wygląda na autostradzie.

   Ciepło. Na drodze cały czas ponad 40 stopni, a w aucie ponad 50. Pod maską lepiej nie mierzyć. Ale Polonez, nasz dzielny członek załogi, zaaklimatyzował się do tych temperatur zaskakująco dobrze i od czasu makabrycznego podjazdu w Górach Atlas na wysokość powyżej Giewontu (wtedy zwymiotował wszystko, co miał w chłodnicy), a teraz, fakt że nie ma gór, podchodzi pod 100 stopni. Jak temperatura jeszcze rośnie wystarczy pojechać parę minut wolniej i nic złego się nie dzieje.

   Pod koniec dnia wszystkie drogi zbiegają się w jedną stronę. Do stolicy Mauretanii Nouakschott. Na początek zaskoczenie. Otóż nagle zza wydmy widać … pałac. Całkiem pokaźny. Pamietajmy, że w tych temperaturach na Saharze istnieje zjawisko fatamorgany. Podjeżdżamy bliżej. Pałac jest prawdziwy. A wokół pusto! Dumny napis głosi, że to państwowy, narodowy (skąd my to znamy?) pałac kongresowy. (U nas sala kongresowa też jest w odpowiednim pałacu.) Tu tylko miejsce jest niesamowite. Po środku niczego. Ale do miasta prowadzi od niego kilkunastokilometrowa luksusowa aleja. Mocno bezludna. Afryka to kraj dziwnych megalomańskich pomysłów. Ale przekopu żadnej mierzei nie mają.