30.10 - niedziela - dziesiąty dzień rajdu

Rano w całym obozie bardzo wczesna pobudka. Szybkie pakowanie, bo dzisiaj ta zmilitaryzowana granica Maroko – Mauretania. Na szczęście w nocy naprawiono drukarki covidowe, więc dostajemy drukowane potwierdzenia od naszych polskich dziewczyn Magdy i Sylwii, że nie przewozimy przez granice, bo jest to niedozwolone, żadnego covida. Organizator pogania wszystkich, żeby jak najszybciej ruszać w stronę granicy. A to kilkaset kilometrów. I mieć przy sobie pare litrów paliwa, bo teraz już zupełnie tracimy kontakt z jakakolwiek cywilizacją i nie ma żadnej pewności, że w tym rejonie akurat dzisiaj jest paliwo. Zwłaszcza, że Rajd Budapeszt – Bamako to ponad 250 pojazdów i ich najazd na małą pustynną stację benzynową jest wydarzeniem  wielkim i zbiorniki wysuszającym. Więc groźnym dla tych jadących na końcu.

   Robi się jasno. Doganiamy motocyklistów. Jadą wyraźnie wolniej, niż tydzień temu. To zawodnicy, ale zupełni amatorzy. Tydzień jazdy na motorze w takim upale to wysiłek wielki. Tydzień temu bez problemu byli szybsi od naszego Poloneza. Dzisiaj już nie kozakują.

   Na wszystkich Dakarach, na których byłem, zawsze podziwiałem nie wielkich i słynnych mistrzów samochodowych, ale właśnie motocyklistów. Zwłaszcza 35 lat temu, kiedy nie nie było satelitarnego śledzenia rajdów i organizator nie miał pojęcia (uczestnicy też!),  gdzie się kto znajduje. Ja w ciężarówce też obawiałem się zgubienia na środku Sahary. Z wszystkimi najgorszymi konsekwencjami. Ale jadąc ciężarówką miałem na pace zapasy wody, jedzenia, leków, a przede wszystkim zapasy części zamiennych. I we dwóch raźniej. A motocyklista jest sam. Przerażająco sam. Dobra stabilność motoru wymaga maksymalnego ograniczania ciężaru. Więc cały dobytek to drobne narzędzia, drut, sznurek, jakieś batony do jedzenia i najcięższa w tym wszystkim woda. Namiot i torbę wiozą mu zaprzyjaźnione ciężarówki. Motocyklem przez wydmy to bohaterstwo próby najwyższej. Szacunek i czapki z głów.

   Jedziemy, jedziemy i nagle za pagórkiem mrowie ludzi. Albo papież przyjechał (tu mało realne) albo już granica. Niestety to drugie. Organizator załatwił osobną kolejkę dla rajdu. W poprzednich latach stało się godzinami. Teraz też to źle wygląda. Czekamy. W ruch idą polskie ciastka i polskie kabanosy. (A wczoraj przy drodze handlarz sprzedawal polskie… Tymbarki!) Procedura graniczna przypomina trochę wyjazd Polaków przez żelazną kurtynę w czasach nie tak dawno minionych. Tu kolejka stoi nie w strefie nadgranicznej, ale zupełnie „przed”. Po wstępnej kontroli dostaje się prawo do wjechania, przez zamykaną bramę, do prawdziwej strefy granicznej. Tam procedura paszportowa. Dokładna! Pan oficer czyta mój paszport z najwyższą starannością. (Gdyby w innych, też nie całkiem demokratycznych krajach, posłowie tak starannie czytali ustawy, nad ktorymi głosują, życie tamtejszych tubylców byłoby lżejsze.) Pieczątki, podpisy. Potem osobny budynek – kontrola papierów samochodu. Potem kontrola poprzednich kontroli. Kontrola kontrolujących to sprawdzona metoda w takich krajach.  Wreszcie można jechać.

   Ale nie do Mauretanii! Przy ostatnim szlabanie kończy się asfalt i zaczyna aż 3 kilometrowej szerokości pas ziemi niczyjej. Mówi się, że kontrolowany tylko przez partyzantów z Frontu Polisario. Po tym wyrypie (niczyjej drogi się nie naprawia) trzeba jechać i nic nie kombinować, w kierunku widocznych budynków. Tam dopiero jest początek Mauretanii. Od lat to miejsce to zmora rajdów i turystów. Nas nie dotyczy, bo organizator załatwił rzecz w historii nieznaną i niesamowitą. Otóż wywalczył przeniesieni służb granicznych o ponad 100 km dalej do naszego biwaku na pustyni. Ślubujemy organizatorowi, że na tym odcinku nigdzie bez wizy nie skręcimy, tylko pojedziemy wprost na biwak.

   Początek Mauretanii to jedno wielkie nic. Ale inne niż w dużo bogatszym Maroku. Otóż co kilkanaście kilometrów w zasięgu wzroku widać na pustyni różne szmaciano – tekturowe namioty, a raczej bardzo koślawe budy. Nie są nawet z desek. Bo skąd tu tu deski. Najbliższe drzewo rośnie przecież tysiąc kilometrów stąd. Przy kilku nieruchomo stoi człowiek. Po co? Na co? Dlaczego właśnie tu?

   Kompas pokazuje, że jedziemy znowu dokładnie na południe. Droga bardzo zła. Straszna. Kiedyś to był asfalt. Dziś te spękane resztki są bardzo groźne dla opon. Na szczęście nasze Pirelli na razie spisują się genialnie. I na skałach i na piachu. Wreszcie z papierów wynika (ze współrzędnych geograficznych też), że powinniśmy skręcić w lewo, czyli prosto w piaszczystą pustynię! I tam po prostu na wydmach ma być nasz obóz. Żadnego zjazdu z naszej drogi nie widać. Dojeżdżają kolejne załogi. Jeżdżą tam i z powrotem, jak często w prawdziwym Dakarze, szukając zjazdu. Wreszcie wszyscy uznali, że w jednym miejscu jest słaby ślad. Ruszamy grupą, Polonez w w środku, otoczony przyjaznymi terenówkami. Bierzemy rozpęd i w imię Boże. Marek jedzie pełnym ogniem, a ja patrząc po dakarowemu trochę dalej, dyktuję objechanie większych wydm po lewej lub prawej. Po drodze parę zakopanych aut, a Polonez z gazem w podłodze bez zatrzymania te 10 km do obozu, bez jednego nawet zatrzymania na raz dojeżdża. Otrzymując brawa obfite.

   W obozie, absolutnie na środku pustyni, dzisiaj jest cześć urzędowo – biurowa. Lokalne służby graniczne przyjechały z wielkim namiotami i tu załatwiają sprawy paszportowe, celne i wizowe. Rząd wypasionych komputerów, pomiary biometryczne! W tym skrajnie biednym kraju robi to wrażenie. Wszystko szybko i sprawnie. Obok, też dowiezione na środek pustynie przez wydmy, osobne budy- kantor (kurs kiepski, ale nie ma wyjścia) i karty do internetu (też z ceną wybitnie pustynną, więc spróbujemy kupić w miasteczku). Wieczorem długie Polaków i niePolaków rozmowy. Pod bajecznie rozgwieżdzonym niebem. Takiego nieba w Unii Europejskiej nie mają. A tu mają.