29.10 - sobota - dziewiąty dzień rajdu

Zostaliśmy na noc w miasteczku (dwudniowy etap maratoński – więc można), żeby rano mieć prąd do całej baterii Marka komputerów i wysłać relacje do Polski. A rano nie ma prądu! W całym miasteczku. Gospodarz tłumaczy, ze te farmy wiatrowe są prawie nowe. Najlepsze. Z Europy. Ale akurat ocean jest tu bliziutko i w powietrzu jest rekordowa ilość soli. Tu wszystko koroduje. Łącznie z rowerami i samochodami. (Nie należy kupować aut z Sahary!) I po roku korozja robi potworna szkody w tych nowych instalacjach wiatrowych. Prąd jest tani, tylko że czasem go nie ma. I świeżo kupione lodówki i kuchenki elektryczne cieszą nienachalnie. Człowiek znowu więźniem techniki.

   Jedziemy idealnie na południe. Nie jest to dobra wiadomość, bo jest coraz cieplej (maleje odległość do równika), a w dodatku przez ogromną przednią szybę Poloneza grzeje nas słoneczko bezpośrednio. Przy jakiejś stacji benzynowej widzę, jak ktoś zdejmuje koszulę i tak wsiada do auta. Nagły krzyk skupia tam moją uwagę.To oparzenie czarnymi pasami bezpieczeństwa. Tu widziałem tez białe, jak kiedyś w maluchu. Parzy też kierownica.

   Organizator przypomina od tygodnia, że na tych odległych terenach istnienie stacji benzynowych wcale nie oznacza, ze aktualnie dowieźli paliwo. Dwie stacje opuszczone (bankructwo covidowe). Na kolejnej stacji tłum rajdowych aut. Pewnie fajna stacja i należy zjechać. Z tą fajnością to kiepsko. Bo dziś nie ma benzyny. Ropa jest, bo potrzebna jest dla ciężarówek. Wśród czekających sam… dyrektor radu. To on wszystkich ostrzegał, a teraz w poprzednim miasteczku zagadał się ze znajomymi i sam przegapił tankowanie. Przed rajdem wymiana na diesla silnika w Polonezie okazała się pomysłem rewelacyjnym. A dodatku auto mniej pali.

   Niby jedziemy przez pustynię już kilka dni. Ale wcześniejszy zachwyt nad przepięknymi wydmami dziś zamienia się w zdumienie, a nawet przerażenie. Byłem parę razy na Saharze. Ale dziś jedziemy przez jakieś pustkowie absolutne. Płasko, ponuro. Żadnych wydm, ani skał. Absolutne nic. Taka spalona na popiół ni to ziemia, ni to kamienie. Setki kilometrów jakiegoś takiego byle jakiego gruzu. Czasem jakaś linia wysokiego napięcia. Zaludnienie mikroskopijne. Tu nie ma ludzi, nie ma przemysłu. I to jest pretekst do ciągłych konfliktów granicznych i wręcz otwartej wojny o istnienie lub nieistnienie odrębnej państwowości tego terenu. Miliardy dolarów wyrzucone w piach. Dosłownie. Im bardziej na południe tym tego wojska więcej. Co pare kilometrów szykana na drodze i mocno obsadzony posterunek. Uczestnicy rajdu z poprzednich lat pamiętają, jak na wszystkich takich posterunkach trzeba było zostawiać karteczki z danymi osobowymi. Organizator pokazał w internecie wzór takiej dziwnej karteczki. Zalecał wypełnić po sto sztuk (!!!) na osobę. Mamy obaj całe paczki. Ale tylko na kilku punktach zażądali takiej karteczki. Na pozostałych nic. Wręcz życzliwy uśmiech bez podchodzenia do auta. Organizator delikatnie chwalił się ze jest dogadany z Marokiem w spawie odpuszczenia z tym zbieractwem karteczek. I faktycznie udało się.

   Jutro długi trudny etap. Trudny, bo z przekraczaniem nieprzewidywalnej granicy Maroka z Mauretanią. W związku z tym na mecie dzisiejszego etapu uroczyste plucie do odpowiednich torebek, czyli test covidowy. Idzie to całkiem sprawnie, a okazuje się, że to zasługa dwóch młodych dziewczyn … z Polski (Sylwia i Magda),które obsługują tę całą covidową maszynerię. I byłoby super, bo robią to bardzo sprawnie, gdyby nie blokada  w postaci robienia wydruków (to już robi inna ekipa). Wszystkie drukarki padły z powodu upału, a na granicy, o ile to będzie rzeczywiście potrzebne, trzeba mieć wynik testu na papierze. Do rana mają coś wymyślić.