21.10 - piątek - pierwszy dzień rajdu

Wczesna pobudka. Marek wyciąga spod bagażu wszelkie narzędzia  (zna się samochodowej transplantologii), a ja rozkładam na chodniku przed hotelem cały zwój obowiązkowych i sponsorskich naklejek. Auto na start oklejone być musi. To żmudna i dokładana dłubanina, ale znam się na tym. Rywalizację wygrywa Marek – jest szybszy. Bez skończonych naklejek trzeba ruszać w stronę bazy rajdu i startu, bo nasza klasa aut dziwnych i niemłodych startuje jako pierwsza. Bo te cudaki najszybsze nie są. Niestety w tylnym kole schodzi powietrze, znowu?! Niezbyt gwałtownie, wiec pompujemy je na twardo i jedziemy do parku przedstartowego. Tam reszta oklejania i rozmowy z innymi uczestnikami. Nie zmieniamy koła, bo zapas jest pod bagażem, wystarczy dopompowanie, bo po starcie są warsztaty wulkanizacyjne. 

Na starcie tysiące ludzi. Jak dawniej na starym Dakarze. (Odzywają się dakarowe wspomnienia sprzed 35 lat.) Dla Budapesztu to wielkie wydarzenie. Jesteśmy w pierwszej dziesiątce startujących aut. Polonez przyciąga tłumy. Karetka w rajdzie wzbudza sensację. Ceremonia startu z wielkim rozmachem. W mieście się nie mieści,  więc na bocznej płycie lotniska. Przed startem całkiem niezły program artystyczny. Przy Polonezie coraz więcej miejscowych Polaków. Kibice z Polski też. Ale dla nas najważniejsi są wspaniali węgierscy klubowicze, miłośnicy polskich samochodów. To oni w nocy zdobyli organy do przeszczepu. Jak to przy transplantacji życie nam ratując. 

Wreszcie start. Z pompą jak w Dakarze. W naszej klasie aut dziwnych i nawiedzonych, organizator zaleca odpowiednie do historii pojazdu przebranie. Jedziemy karetką, więc stosownie do tego faktu ubieramy na przejazd przez rampę stare białe fartuchy chirurgiczne. Takie wiązane z tyłu, jak w wariatkowie. Co nie całkiem mija się z prawdą. Wysiadamy w nich na rampie wzbudzając entuzjazm tłumu całkiem pokaźny.

Zaraz po starcie pierwszy wulkanizator odmawia nam pomocy. Ma kolejkę. Umówionych klientów. Drugi jest niedaleko. Polonez ma jednak inne zdanie. Po paru metrach tracimy… pedał gazu! Chyba urwana linka. Jechać się nie da. Marek wciska się pod kierownicę. Wymaga to wielkich talentów ekwilibrystycznych. Co chwilę krzyczy, bo o jakieś śruby kaleczy ręcę. Jest diagnoza. To tylko spinka między linką a pedałem. Da się to podoginać i jakoś jechać dalej. 

Drugi wulkanizator, widząc podjeżdżającą pełnym ogniem karetkę z numerami na drzwiach, robi oczy wielkie jak koła od traktora. Ale momentalnie rusza do akcji. W ogóle nie zdejmuje koła! Podnosi wysoko całe auto i całe koło polewa mydlinami. Jest! Na środku bieżnika widać bąbelki. Lupą i małymi szczypcami wyciąga malutkie ostre… wiertło. Skąd się tam wzięło nie dowiemy się nigdy. Bez zdejmowania koła szybko naprawia starą metodą wepchnięcia w dziurę samowulkanizującego sznurka. Minuta i po operacji. Pompowanie. Kontrola szczelności. Idziemy do kasy. Oburzenie szefa wielkie. Od rajdowców, wariatów i karetek pieniędzy nie bierzemy. Może spełniamy wszystkie trzy warunki? Na biurko szefa trafia rajdowy wrocławski krasnal. Ale razem z linką gazu godzina w plecy. A to dugi etap. Łatwy, asfaltem, ale najdłuższyw rajdzie. Z Budapesztu do Gibraltaru. Trzy tysiące kilometrów. Żadnych prób po drodze, ale trzeba zdążyć na prom do Afryki. Wreszcie auto jeździ dobrze. Ale tylko godzinę. Groźnie rośnie temperatura silnika. Stajemy. Pod maska nic nie cieknie. Ale czuje się wysoką temperaturę. Jedziemy silnikiem diesla, a wentylatory na chłodnicy mamy elektryczne. Szybkie zwarcie kluczykiem. Kręcą się! Więc to silnik się przegrzewa, a zdanie odrębne zgłasza tylko czujnik temperatury. Nie ma czasu na szukanie po skrzynkach. Z mojego magicznego pudełka elektrycznego wyciągamy prosty wyłącznik na kabelku i mostkujemy czujnik na chłodnicy. Gorączkę silnika zbijamy do stanu normalnego. Po kolejnej godzinie w Polonezie nic się nie dzieje. Następna godzina kończy się strajkiem mojego… zegarka na ręce. Zawsze w portfelu mam zapasowa bateryjkę. Ale nie chcę rozbierać zegarka w czasie jazdy. Koniec pisania. Na razie w Europie łatwo to wysłać do Polski internetem. Oby w Afryce, choćby przy szkołach, internet był jak najczęściej.