20.10.2022 - czwartek

Ruszamy z Wrocławia. Licząc od Budapesztu przed nami 10 tysięcy kilometrów rajdowego maratonu. W jedna stronę. Jeśli wszystko się uda to 20 tys kilometrów, bo chcemy Polonezem wrócić do Polski na kołach.

Marek nie ma na dziś urlopu, więc pakuje się jedną ręką, a drugą trzyma laptopa i zdalnie korporacyjne pracuje. Rano odwiedza jeszcze wrocławski PZM-ot, odbiera tam dary dla szkół afrykańskich, a potem hurtownię motoryzacyjną po różne drobiazgi na drogę. W pośpiechu nie zagląda do przygotowanej paczki. Potem okaże się, że nie ma tam uszczelki pod głowicę. Marek przyjeżdża do mnie. Tam stwierdza, że jednak paru rzeczy nie wziął. Gośka, Marka dziewczyna, dziś pracuje, ale z zapomnianymi rzeczami przez cały Wrocław jedzie do nas. Pod dom podjeżdża też ekipa TVN. Wyjeżdżamy na sąsiednią ulicę nakręcić gotowego na afrykańską przygodę Poloneza. Patrzę na licznik – nie działa! A przy wysiadaniu okazuje się, że jedno z kół ma dziwnie mało powietrza, na szczęście kilkanaście metrów dalej znajduje się wulkanizator i sklep motoryzacyjny znanego w świecie graciarzy Bogdana. Jak zwykle nas nie zawodzi, po chwili wytężonego skupienia wyciąga linkę spod sterty z dziwnymi manelami, i to przy pierwszym nurkowaniu. TVN odjeżdża, Marek wraca do komputera, a ja wywalam wszystko z auta, bo załadowany po dach Polonez się nie domyka. Wszystkie dary charytatywne do Afryki to jednak duża objętość. I ciężar. Kilka instytucji daje nam dary do bezpośredniego przekazania w afrykańskich szkołach. Piękny gest, ale te pudła zapychają Poloneza (przedłużonego!) po dach. Trochę rzeczy udaje się przepakować i parę pustych pudeł zostaje we Wrocławiu. Wreszcie pełni po dach, pełni entuzjazmu i optymizmu, ruszamy. Pare godzin później niż było planowane. Po krótkiej dyskusji wariant trasy dłuższy, ale szybszy – tylko autostradami , żeby pojawić się w Budapeszcie przed nocą. Przecież już jutro.

Polski odcinek przejeżdżamy gładko i bez korków. To tama sama autostrada, którą trzydzieści pięć lat temu Tomasz Sikora i Jerzy Franek oraz Jerzy Mazur i Julian Obrocki jechali do Paryża na linię startu prawdziwego rajdu Paryż-Dakar. Po czeskiej stronie auto jakoś gorzej się prowadzi. Stajemy. Obchodzimy auto. Są cztery koła, ale pod silnikiem kapie olej. Maska w górę. Zdumienie. To kapie nie z silnika, ale z rozerwanego na strzępy węża wysokiego ciśnienia od wspomagania kierownicy. Kapie już niewiele, bo Polonez zwymiotował olej na całą komorę silnikową. Wszystko upaprane. Oryginalnego węża nie mamy, bo to się nie psuje. Ale w schowku w podłodze pod bagażnikiem mamy skrzynki z dziwnymi duperelami i durnostojkami. Tam są różne wężyki. Krótkie kawałeczki. Więc opaski i trzeba sztukować. Tylko, że w tym układzie jest naprawdę wysokie ciśnienie i nie każdy stary przewód lubi takie wyzwania. Przypomina mi się słynna, dużo krótsza rurka Krzyśka Hołowczyca na Dakarze. Z naszej skrzynki jeden kawałek w miarę pasuje. Wlewamy nowy olej i jedziemy. Po godzinie kierownica znowu głupieje. Prowizorka nie wytrzymała ciśnienia. Znowu powódź. Oleju pod maską. Chwila namysłu, dyskusji i decyzja. Jedziemy do Budapesztu bez wspomagania. (Odkrywam nową zaletę autostrad – tam nie ma zakrętów!) 

Ja siadam za kierownicę, a Marek mistrz nowych technologii cyfrowych, do komputera. Zna wszystkich miłośników dużego Fiata na Węgrzech. FSO sprzedawało tam kiedyś dużo aut. Polonezy też. Marka tu lubią. Wysyła do klubowiczów sygnał SOS. Odzew jest fantastyczny. Wszyscy szukają „tej rury do Poloneza”. Marek nawet wie, że na Węgrzech ma takiego Poloneza starsza pani Erna. Otrzymujemy informację za pomocą Facebooka – jedźcie do Budapesztu, chłopaki z Klubu Polskiego Fiata przywiozą Wam rurę na start. Tak też robimy. Tym czasem w nocy budzi nas ekipa w składzie Balazs, Vince i Victor. Przywieźli część do transplantacji, z Erny samochodu. Polak, Węgier dwa bratanki.

Jest zbyt ciemno na operację – przekładamy zabieg na rano.